• Banner_Dolomity.jpg
  • Banner_Polska.jpg
  • Banner_Rumunia.jpg
  • Banner_Ukraina.jpg

2013 - Rumunia

Kontynuując wschodni kierunek naszej wędrówki przez Karpaty, wybraliśmy się do w 2013 roku do Rumunii. Mapka i przewodnik w kieszeni, plecaki do auta, jeszcze tylko dobry humor i wyruszamy w drogę. Ze Zdzieszowic pojechaliśmy w składzie: Mirek, Daniel, Zdzichu i Artur. Za Krakowem na umówiony parking dojechały dziewczyny: Dorota, Asia i Marysia i skierowaliśmy się w stronę Słowacji. Nocna jazda przez Słowację i Węgry odbyła się bez żadnych problemów. Jeszcze króciutka odprawa paszportowa na granicy węgiersko-rumuńskiej i jesteśmy. (dla wyjaśnienia – Rumunia nie jest w strefie Schengen). Rumunia wita nas piękną, ciepłą i słoneczną pogodą. W najbliższym mieście wymieniamy euro na miejscowe leje i trochę zwiedzamy.

Miasto nie różni się niczym od miast w Polsce, park, czyste i zadbane chodniki, ładna duża cerkiew. Droga przed nami była jeszcze długa, toteż licząc się z czasem jedziemy dalej w stronę pierwszego naszego przystanku - Sapanty. Barwne stroje ludoweNie zajechaliśmy jednak za daleko, w jednej z mijanych wsi trafiamy na bardzo radosny i kolorowy korowód, panie w pięknych ludowych sukniach, panowie w równie eleganckich strojach ludowych. Sądziliśmy najpierw, że trafiliśmy na wiejskie wesele, okazało się jednak, że tego dnia było obchodzone święto stąd te stroje i przystrojone bramy posesji. Nie mogliśmy tego pochodu ominąć bez zatrzymania się. Nasza ekipa uzbrojona w aparaty „ruszyła na łowy”. Ludzie byli bardzo mili i otwarci, uśmiechali się, a widząc aparat w ręku chętnie pozowali do zdjęć. Kiedy główny orszak rozszedł się do domów my skierowaliśmy się do aut i ruszyliśmy w dalszą drogę. Już bez postojów docieramy do Sapanty, w której  chcemy zwiedzić słynny „wesoły cmentarz”. Tu również tłum ludzi odświętnie ubrany lecz jakże inne były kroje sukien i kolory ubiorów niż we wcześniejszej wsi. Dotarliśmy na ów „wesoły cmentarz”, na którym drewniane krzyże i zabudowa grobu są koloru niebieskiego, ponadto na każdym krzyżu jest obrazek przedstawiający scenę z życia zmarłej osoby i krótka notka o tym kim była ta osoba.

Poruszamy się między kolorowym tłumem i równie kolorowymi nagrobkami - ogromne wrażenie robi na nas widok dwóch kobiet, matki i córki, ubranych na czarno i opłakujących męża i ojca - no cóż,  cmentarz kolorowy, ale nie zawsze wesoły.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po zwiedzeniu cmentarza ruszamy dalej w wieś oglądając domy i podglądając jak tu żyją ludzie. Jedna z gospodyń zaprasza nawet Marysię do swojego domu by pokazać jak żyje. Odnajdujemy dom twórcy nagrobków. Po zwiedzaniu wsiadamy do aut i żegnamy Sapantę udając się w dalszą drogę.

Następnym celem naszej podróży była dolina Izy, która stanowi kwintesencję Maramureszu. Maramuresz to historyczna kraina w północnej Rumunii na granicy z Ukrainą, znana z drewnianej architektury sakralnej. Charakterystyczne są tu cerkwie ze strzelistymi wieżami, które nie są zwieńczone tzw. „cebulką”. Wsie z kolei są pięknie przystrojone drewnianymi bramami wjazdowymi na posesje, a mieszkańcy noszą barwne stroje ludowe.

Pierwszą wsią doliny do której docieramy jest Barsana, z dużym drewnianym kompleksem prawosławnym wybudowanym w latach 1991-94. Po drodze mijamy słynne drewniane bramy, jedne tradycyjne, leciwe, niekiedy rozlatujące się inne nowe, ładnie ozdobione z rzeźbionymi elementami. Samochody zostawiamy na parkingu,  krótki spacer i wita nas wąska, wysoka brama wejściowa do kompleksu. Przekraczając bramę ma się wrażenie wejścia w inny świat. Na terenie rozmieszczonych jest kilka drewnianych budowli tworzących jakby okrąg, w środku zaś ogród z schludnie utrzymanymi wybrukowanymi ścieżkami, altanką pośrodku, oczkiem wodnym z mostkiem, na którym młoda para robi sobie zdjęcia ślubne. Zachodzimy do najbliższej cerkwi, która wewnątrz barwnie ozdobiona ikonami prezentuje się cudnie. Nie mamy dużo czasu toteż spiesznie wracamy do samochodów żałując trochę, że nie zwiedziliśmy wszystkiego i że czas nie pozwolił dłużej posiedzieć w tak urokliwym miejscu.

Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest Cerkiew Św. Archaniołów z lat 1717-20 we wsi Rozavlea. Mijamy ładną drewnianą bramę i wchodzimy na teren niewielkiego cmentarza, na którym stoi cerkiew i obok drewniana dzwonnica. Płacimy za wstęp i wchodzimy do zrujnowanego wnętrza świątyni. Dobrze zachowany jest tylko mały ołtarz, dookoła którego pełno jest scen malowanych bezpośrednio na ścianach cerkwi. Wymagają one natychmiastowej pracy konserwatorskiej. Panu opiekunowi się spieszyło bo musiał dzwonić z dzwonnicy dla idącej procesji. Zamknął pośpiesznie świątynię i ruszył w kierunku dzwonnicy. W tym momencie Mirek zorientował się, że nie ma Daniela i kiedy zaczęliśmy go szukać od środka cerkwi usłyszeliśmy słabe pukanie. Natychmiast zawołaliśmy opiekuna obiektu, żeby nam otworzył bo nasz kolega został w środku. Na szczęście pan zrozumiał naszą prośbę, choć porozumiewał się tylko po rumuńsku, i wypuścił Daniela. Przy dźwiękach bijącego dzwonu podeszliśmy do bramy wejściowej gdzie już zmierzała procesja. Okazało się, że jest to procesja małych dzieci pięknie ubranych na biało. Widok bardzo wzruszający, każdy upolował kilka fotek i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Ostatnią świątynię, którą zwiedzamy po drodze jest cerkiew Św. Paraskewy z 1604 r. w Poienile Izei, w której są przedstawione sceny, na których diabły w wymyślny sposób znęcają się nad grzesznikami po śmierci. W środku jest zakaz fotografowania, jednak miły gospodarz przymykał oko na tego typu łamanie przepisów.

Dzień zbliżał się ku końcowi, a i my już byliśmy mocno zmęczeni po całonocnej podróży i całodziennym zwiedzaniu. Postanowiliśmy odpuścić pozostałe cerkwie i jechać do Borszy gdzie planowaliśmy coś zjeść, zrobić ostatnie zakupy i znaleźć miejsce na nocleg. Po załatwieniu dwóch pierwszych punktów przyszedł czas na znalezienie noclegu. Szczęście nam sprzyjało, skręciliśmy w jedną z bocznych ulic i znaleźliśmy się na szlaku, którym zamierzaliśmy schodzić z gór. Ucieszeni faktem, że przy powrocie dom będzie bliżej, sprawdzamy konkretne adresy. Początkowo szło nam kiepsko, jednak za czwartym razem się udało, jeden z gospodarzy pojechał z nami do swojego znajomego, który miał dom na wynajem. Właściciel nie władał jednak żadnym językiem poza rumuńskim, a my poza kilkoma zwrotami nie władaliśmy rumuńskim. Zadzwonił więc po córkę, z którą uzgodniamy szczegóły w angielsko-hiszpańskim. Dom sześciopokojowy, każdy pokój z własną łazienką i duża kuchnia za 10 euro -  dobra inwestycja. Problem stanowi lokalizacja domu, co prawda przy naszym szlaku zejściowym, jednak mocno oddalona od głównej drogi. Jakość drogi dojazdowej też pozostawia wiele do życzenia (w jednym miejscu musieliśmy wyjść z auta żeby można ją było pokonać), a musieliśmy się dostać na początek szlaku. Z pomocą przyszedł nam gospodarz, który obiecał rano przyjechać po nas i odwieźć do centrum na busa. Z własnej inicjatywy pojechał na przystanek sprawdzić dokładnie, o której bus odchodzi. Po uzgodnieniu szczegółów zabraliśmy się za kolację i imprezę. Nareszcie można było odpocząć!!!!

Plan zdobywania Gór Rodniańskich zakładał przejście w trzy dni głównej grani gór i zejście na nocleg do „bazy”. Rano szybkie śniadanie, końcowe przepakowanie i w drogę. Właściciel pojawia się punktualnie swoim pikapem, więc wszyscy, oprócz Marysi, która dotrzymywała towarzystwa kierowcy w szoferce, wskakujemy na „pakę”. Jazda jest, krótka ale szalona, kierowca nie szczędzi swojego auta na wąskiej mocno zjazdowej drodze. Po około dziesięciu minutach czekania pojawia się „nasz” bus. Nasz gospodarz rozmawia jeszcze z kierowcą i swoimi znajomymi żeby nam wskazali miejsce gdzie mamy wysiąść więc efekt jest taki, że jak dojeżdżamy do celu połowa busa mówi nam -  to już tu wysiadacie. Miejsce to nazywa się Gura Lalei i po raz pierwszy i jedyny w czasie całej wyprawy napotykamy obozowisko koczujących Romów. Skrajna bieda, kilka skleconych szałasów, w jednym piecyk (o przepisach p.poż. raczej tutaj nie słyszano) i spora grupa ludzi jak na tak mało miejsc w szałasach. Obległy nas dzieci prosząc o cokolwiek, jednak szybko zostały skarcone przez jedną z kobiet. My zarzuciliśmy wory na plecy i ruszyliśmy szutrową drogą w swoim kierunku. Szlak (niebieskiego kółka) był dość dobrze oznaczony więc nie mieliśmy problemów z odnajdywaniem drogi. Po drodze minęliśmy zabłąkaną owcę, po którą wkrótce zjawili się właściciele, a Daniel naprowadził ich na zgubę. Im wyżej podchodziliśmy tym bardziej z każdym metrem wysokości pogarszała się widoczność, a szkoda bo tereny  były malownicze. Nareszcie osiągamy jeziorko Lala Mare na wysokości 1815 m i spotykamy pierwszych turystów. Widoczność jest już ograniczona do kilku metrów, i na poprawę pogody się nie zanosi toteż nie pozostajemy tu zbyt długo. Mijamy kolejne jeziorko Lala Mica, wspinamy się bezpośrednio na przełęcz Saua Ineutului i nagle z mgły wyłaniają się kontury groźnie wyglądającego rogatego zwierzęcia. Po chwili śmialiśmy się wszyscy bo to tylko stado krów pasło się na przełęczy na wysokości 2000 m.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Po chwili dochodzimy do kolejnej przełęczy Saua cu Lac 2140 m u podnóża Ineul drugiego co do wysokości szczytu Gór Rodniańskich. Na przełęczy rozbite dwa namioty, pytamy się biwakowiczów o drogę i rozpytujemy o miejsce gdzie by dalej można się rozbić na noc. Drogę nam wskazali, jednak ostrzegli że z miejscem na nocleg będzie ciężko, niestety ich słowa wkrótce się potwierdziły.

Rozpoczynamy zdobywanie samego szczytu. Szlak dość stromy, jednak łatwy technicznie nie sprawia większego problemu i wkrótce osiągamy pokrytymi głazami szczyt Ineul z metalowym punktem wysokości 2279m i pomysłowo skleconym krzyżem. Ze szczytu rozciągają się piękne widoki, jednak nie było nam dane ich podziwiać, widoczność dalej ograniczała się do kilku metrów. Na szczycie mała konsternacja - nie ma dalszych znaków. Daniel, a następnie Zdzichu idą na rekonesans i nie dość, że nie znajdują szlaku to wracają z wiadomościami, że północna i zachodnia ściana Inuela obrywa się i nie jest możliwe bezpieczne zejście. Dopiero wnikliwa analiza mapy pozwala nam zorientować się, że należy kawałek się wrócić i dopiero tam szlak odbija bezpiecznie na zachód. Faktycznie wcześniej niezauważona, teraz świetnie widoczna ścieżka sprowadza nas ze szczytu. Po krótkim marszu, ku naszemu zdziwieniu spotykamy rodaków (później po spotykaniu dużej ilości Polaków przestaniemy się dziwić). Okazało się, że towarzystwo - po schodzeniu już wszystkich gór ukraińskich przeniosło się penetrować Rumunię. Po sympatycznej rozmowie pomaszerowaliśmy w swoim kierunku i zaczął się problem ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na nocleg. Grupa się mocno rozciągnęła, a brak widoczności nie ułatwiał sprawy. Kiedy dzień chylił się ku końcowi zmęczeni zebraliśmy się przy małej (ledwie na nasze dwa namioty) w miarę równej łączce. Ponieważ miejsca mało wysyłamy rekonesans na znalezienie lepszego obozowiska, jak nie będzie nic w pobliżu to tu nocujemy. Okazuje się, że około 5 minut drogi dalej jest lepsze miejsce i tam ruszamy. Tam też nie było idealnie, jednak teren w miarę prosty był znacznie większy. Rozbijanie namiotów i przygotowanie kolacji było sprawne toteż udało nam się zdążyć przed zmrokiem. Krótka impreza i zmęczeni zasypiamy zbierając siły na następny wyczerpujący dzień.

Poranek wita nas piękną pogodą, słońce podnosi się zza szczytów gór, a przejrzystość powietrza pozwala nasycać oczy pięknymi krajobrazami z widniejącym w oddali szczytem Ineul. Zwijanie biwaku nie idzie nam już tak sprawnie (do końca wyprawy mieliśmy z tym problemy), dlatego szybkim marszem musimy nadrabiać stracony czas. Często natrafiamy na widok pasących się stad koni, krów i owiec. Docieramy na szczyt Gargalau (2159 m), gdzie spotykamy bacę przy pracy, możemy sobie wyobrazić jak podobny wypas wyglądał u nas w Beskidach, Gorcach czy na Bieszczadzkich połoninach. Pogoda wciąż dopisuje, marsz nie jest uciążliwy więc podziwiamy piękne widoki. Problem zaczyna stanowić brak dostępu do wody i kurczące się zapasy. Kiedy z jednego ze szczytów zauważamy wyróżniający się kształt oczka wodnego i w dodatku przy naszym szlaku, postanawiamy zrobić sobie przerwę właśnie tam w celu odtworzenia zapasów. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że po oczku została spękana ziemia - woda wyschła - na szczęście poniżej udaje nam się znaleźć życiodajny płyn. Jak się niebawem okazuje wszyscy mają ten sam problem - niedługo potem zaczynamy spotykać grupki turystów - Polaków (razem ok 50 osób) którzy pytają,  czy nie wiemy jak daleko znajduje się woda.

Spotykamy też miejscowych zbieraczy, duże grupy z wielkimi koszami na plecach przeszukujące zbocza gór dla pozyskania jagód. U nas to proceder niespotykany na tak dużą skalę. My z ambitnym planem dojścia do Saual Intre Izvoare na nocleg podążamy dalej. Żeby przyśpieszyć marsz trawersujemy szczyty tam gdzie się da. Na jednym z nich Asia skręca kostkę. Na szczęście po udzieleniu pierwszej pomocy okazuje się, że skręcenie nie jest mocne i po usztywnieniu kostki może kontynuować marsz.

W oddali widzimy namioty - to przełęcz Saual Intre Izvoare gdzie jest stały dostęp do źródełka. Jednak siły grupy są już mocno nadwyrężone i martwimy się czy damy radę dotrzeć tam przed zmrokiem.  Nie ma innego wyjścia tylko trzeba zacisnąć zęby i ruszyć dalej. Udało się, dotarliśmy do przełęczy choć kosztowało nas to sporo sił, dlatego dopiero po dłuższej chwili zabieramy się za rozkładanie namiotów i przygotowanie posiłku. Mocno zmęczeni szybko zasypiamy.

Rano ponownie wita nas piękna pogoda, sen przywrócił siły i optymistycznie nastawił na kolejny dzień wędrówki. Zwijanie namiotów znowu idzie nam opornie, dlatego gdy wieczorem mieliśmy dylemat czy zdobywać Repede (2074 m) i Cormaia (2033 m) czy trawersować, tak teraz bez zastanowienia wybraliśmy trawers. Po dotarciu na przełęcz Saua Obarsia Rebrii (2055 m), znowu konsternacja - na tabliczkach informacyjnych do następnej przełęczy Tarnita La Cruce (1985 m) dystans wynosi 1 km, a czasowo do pokonania 1,2 h. Zastanawiamy się jakie musi to być podejście, że zajmuje aż tyle czasu, zwłaszcza, że do miejsca naszego noclegu przez szczyty, które my trawersowaliśmy dystans wynosił 4 km a czas to 1 h. Z lekką obawą ruszamy dalej, na szczęście ta informacja okazuje się błędna i po niecałych 30 min docieramy na przełęcz. Tu znowu trafiamy na Polaków. Po zdobyciu wysokości już w bliskiej perspektywie ukazuje się szczyt najwyższego w Górach Na szczycie PietrosulaRodniańskich Pietrosula (2303 m). Niestety od niego oddziela nas głęboka dolina i mozolna wspinaczka. Nareszcie cała grupa staje na dachu budynku, na szczycie Pietrosula, żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Chwila odpoczynku napawanie się krajobrazami i pora wracać do „bazy”. Schodzimy kawałek ze szczytu i stajemy przed praktycznie pionową ścianą, którą zakosami prowadzi ścieżka w dół. Dobrze, że tędy nie podchodziliśmy, mówimy sobie w duchu i schodzimy narażając na mocną pracę nasze kolana. U podnóża owej ściany natykamy się na polodowcowe jeziorko Lacul Izere (1786 m, co pokazuje jaka to ściana przy takiej różnicy wysokości), na brzegach, którego wypoczywa mnóstwo ludzi. Tu dopisuje nam szczęście, spotykamy kolejnego rodaka, który usłyszawszy, że wybieramy się również w Góry Maramureskie proponuje nam nocleg u Miszy w Repedea, a nie jak planowaliśmy w Poienile de sub Munte. Dziękujemy za radę i ruszamy w drogę. Na zejściu grupa totalnie się rozproszyła. Jedni szybko, inni wolniej schodzili byleby być już w Borszy. Mirek nawet załatwił sobie transport do sklepu, jednak ci wcześniej schodzący już do owego sklepu zeszli. Mirkowi nie pozostało nic innego jak podziękować i poczekać na zakupowiczów.  Po załatwieniu formalności z właścicielami i obowiązkowym prysznicu, zasiedliśmy do kolacji dzieląc się wrażeniami z przebytej trasy.

Kolejny dzień zaczyna się wczesną pobudką, bo musimy się zapakować i zdążyć dojechać na kolejkę Mocanita do Viseu de Sus. Serdecznie żegnamy się z gospodarzem i w drogę. Problemów na drodze nie było, więc docieramy na czas. Kupujemy  bilety, zajmujemy miejsca i czekamy na podstawienie lokomotywy.

Mocanita to kolejka wąskotorowa  dostosowana do ruchu turystycznego. Kursuje na 43 km trasie z Viseu de Sus w górę doliny Vaseru. Organizatorzy posiadają dwie lokomotywy parowe ( Cozia 1 i Cozia 2 ) wyprodukowane przed II wojną światową, okazjonalnie podstawiane są silniejsze spalinowe. Charakterystyczny gwizd i kłęby pary wskazują, że podjeżdża parowa. Przygotowania do ruszenia niemiłosiernie się przedłużają ale nareszcie ruszamy.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Najpierw przez teren zrujnowanej fabryki, poprzez przedmieścia Vseu de Sus coraz bardziej w głąb doliny. Po drodze kilka przystanków między innymi na zatankowanie wody. Można wyjść porobić zdjęcia, zaglądnąć do kabiny maszynisty. Pani konduktor bardzo miła, pyta o plan wycieczki, pozuje do zdjęć, brata się z pasażerami. Za oknami, wzdłuż rzeki coraz gęstszy las i wyższe góry. Na końcowej stacji pełny piknik, można zakupić danie z rożna, napić się dobrego piwa lub wybrać się na krótką górską wycieczkę. My wybieramy opcję odpoczynku na miejscu. Wtedy to Mirek szczęściarz, znalazł portfel. Zadowolony otwiera go i okazuje się, że zguba należy do naszej Marysi, a ona nawet się nie zorientowała, że go zgubiła. Podziękowaniom nie było końca. W drodze powrotnej wychodzi z nas zmęczenie poprzednich dni.

Będąc w Viseu de Sus postanawiamy (za radą przewodnika) zgłosić tutejszej straży granicznej zamiar udania się w Góry Maramureskie i wędrowania wzdłuż granicy ukraińsko-rumuńskiej. Strażniczka kieruje nas do placówki w Poienile de sub Munte bo to ich rewir. Nie zostaje więc nic innego jak udać się tam i po drodze wypatrywać jakiejś możliwości wynajęcia noclegu.

Noclegu nie udało nam się wypatrzeć, a i pogranicznicy nie byli mocno zainteresowani tym, że wybieramy się na granicę, przestrzegli tylko żeby nie przechodzić na drugą stronę. Tak więc wracamy do Repedea szukać noclegów. Napotkani przechodnie nie potrafią nam pomóc, zatrzymujemy się więc przy pobliskim barze i kiedy Zdzichu wszedł zasięgnąć języka, z rzeki, która przepływała obok drogi wyszły dwie mokre, podchmielone postacie i zaczęły rozmawiać po polsku. Okazało się, że to ekipa z Podlasia - jednym był Jurek, którego spotkaliśmy nad jeziorem Lacul Izere, drugim Bojko, kolega Miszy. Zaoferowali, że nas zaprowadzą do Miszy. Jednak chłopaki trochę się zagapili i poprowadzili nas w nie w tą drogę, a drogi tam są bardzo ciasne na jeden tylko samochód. Zaczęliśmy powoli cofać, a wtedy pomocną dłoń wyciągnął jeden z mieszkańców, otworzył swój garaż znajdujący się przy drodze, i pokierował żebyśmy do niego wjechali i spokojnie wykręcili. Serdecznie podziękowaliśmy i już bez przygód dotarliśmy do Miszy. Niestety gospodarzy nie było w domu, mieli wrócić dopiero rano, Bojko próbował dzwonić ale to też nie pomogło -  nikt nie odbierał, więc zadecydował, żebyśmy zostali bez zgody gospodarzy, a później wszystko wyjaśnimy. Ekipa z Podlasia odstąpiła nam dwa pokoje i jakoś się pomieściliśmy, a wieczorem zaczęliśmy się bratać z rodakami.

Rano szybkie śniadanie, i bez rozmowy z gospodarzami ruszamy w góry w stronę granicy. Góry Maramureskie są dużo bardziej dzikie niż Rodniańskie,  szlaków tu mało i są słabo oznakowane. Przechodzimy Repedea - niezbyt zamożną wioskę zamieszkałą głównie przez Ukraińców i szeroką drogą dojazdową dla drwali, ruszamy dalej w las,  prosto na wyrastające na horyzoncie góry. Już na początku potwierdza się informacja o słabym oznakowaniu szlaków, bo planujemy skrócić trasę skręcając w szlak trójkąta jednak go nie znajdujemy i chcąc nie chcąc idziemy dalej tą samą trasą. Dzień jest bardzo słoneczny, a że obok drogi płynie rzeczka chętnie moczymy nogi, chlapiemy się, odpoczywamy. W pasterskiej osadzie, ostatnim przejawie cywilizacji, Daniel chce zakupić ser, więc kiedy część odpoczywa druga grupa z Danielem rusza szukać bacy. Parę domów na krzyż, więc poszło szybko. Z chaty wyszedł chłopak zobaczył nas i się schował, po chwili ukazał się baca. Kiedy wytłumaczyliśmy, że chcemy kupić ser, zaprosił nas do bacówki, przyniósł dwa rodzaje, wyciągnął nóż i skinieniem kazał spróbować. Obydwa wyśmienite, trudno było się zdecydować. Bierzemy po kawałku jednego i drugiego, razem około 1kg i nadszedł najtrudniejszy moment -  ile za ten ser. Właściciel nie potrafił sprecyzować, w końcu zapytał skąd jesteśmy, jak usłyszał, że z Polski to stwierdził, że Polacy nie płacą. Nie zgodziliśmy się na to, na stole pojawiło się 50 leji. Baca coś powiedział jednak go nie zrozumieliśmy, po konsultacji między sobą dorzuciliśmy jeszcze 20 leji, wtedy baca doszedł do wniosku, że się nie dogadamy oddał te 20 leji, wziął 50 i przypieczętował sprzedaż uściskiem dłoni. W drodze powrotnej do czekającej grupy, doszliśmy do wniosku, że cały czas mówił, że 50 to za dużo,  nie żałowaliśmy jednak bo ser był wyśmienity.

Pora ruszać dalej i zaczynają się pierwsze problemy. Mapka, którą mamy jest mocno niedokładna, gubimy się i często trzeba iść na przełaj, byle w górę. Udało się, wychodzimy z lasu na polanę Capul Grosilor mniej więcej w miejscu gdzie chcieliśmy być. Na polanie, w na pół rozwalonym szałasie „gospodarzy” koń, a pogoda zaczyna się psuć. Krótki odpoczynek i pora rozglądnąć się za miejscem na nocleg, najlepiej niedaleko źródełka. Na mapie mamy zaznaczone trzy źródła, w rzeczywistości woda ledwie z nich się sączy i sporo pracy zajmuje napełnianie butelek. Wtedy docierają do nas dwie Ukrainki - rozdzieliły się ze swoimi chłopakami i straciły orientację w terenie, jak się później okazało my też nie do końca orientowaliśmy się gdzie jesteśmy, myśleliśmy, że jesteśmy na granicy, okazało się, że granica jest trochę dalej. Dziewczyny poszły dalej granią my zajęliśmy się kolacją i donoszeniem zapasów wody z odległego źródła. Zanim zapadł zmrok dziewczyny wróciły i poprosiły czy mogą się rozbić obok, oczywiście zaprosiliśmy je i jeszcze przygotowaliśmy niespodziewanym gościom kolację. Po zapadnięciu zmroku, dziewczyny za pomocą latarek ustaliły położenie swoich chłopaków, a jeden przyszedł do ich namiotu. To właśnie on uświadomił nas, że jeszcze nie jesteśmy na granicy, a dziewczyny bezprawnie weszły w głąb Rumunii. Na szczęście dla nich żadna straż graniczna się nie pojawiła.

Na szczycie Pop Iwana MaramureskiegoPoranek przywitał nas deszczem. Ukraińscy sąsiedzi pospiesznie zwinęli namiot, pożegnali się i ruszyli w swoją stronę, my z racji niepogody dłużej wylegujemy się w namiotach. Przed południem przestaje padać idziemy więc na „lekko” na drugi co do wysokości szczyt Gór Maramureskich Pop Iwan Maramureski (1937 m). Wśród kosodrzewiny i słupków granicznych podziwiając krajobrazy Gór Rodniańskich i Czarnohory docieramy na szczyt. Wycieczka krótka, dobra pogoda się utrzymuje, więc po powrocie do obozu zwijamy namioty i ruszamy dalej wzdłuż granicy. Tutaj mamy paradoks polityczny, przy granicy wiedzie szeroka droga gruntowa jednak jest ona po stronie ukraińskiej, autor przewodnika przestrzega przed wchodzeniem na nią, po rumuńskiej stronie trzeba się przedzierać przez krzaki. Najpierw staramy się nie przekraczać granicy, po czasie poddajemy się i wszyscy po nielegalnym przekroczeniu granicy maszerujemy wygodną drogą. Przyłącza się do nas dwóch Ukraińców - na nocleg muszą dotrzeć do Mezipotoki (1713m), takie tam mają układy ze strażą graniczną, że podają gdzie zamierzają nocować. My już rozglądamy się za dobrym miejscem na nocleg. Udaje się znaleźć kawałek płaskiego terenu, żegnamy chłopaków i rozbijamy namioty w najbardziej odpowiednim momencie - pogoda załamuje się i nadchodzi burza. Nasi Ukraińscy znajomi wracają i rozbijają namiot obok, próbują rozpalić ognisko ale bez skutku. Przez pół godziny wali piorunami dookoła.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Poranek wita nas ładną i stabilną pogodą, Ukraińcy pospiesznie zwijają namiot i żegnają się, nas czas tak bardzo nie goni ale pojawia się problem z wodą, zapasy są dramatycznie niskie, a nie ma ich gdzie odnowić. Łudzimy się że znajdziemy wodę na Mezipotoki, ale niestety - wody brak. Po zejściu z grani w stronę najwyższego Farcaula (1956m), na łączce wśród pasących się krów, odpoczywamy, a małą grupę ekspedycyjną wysyłamy na poszukiwania wody. Miejscowy pasterz wskazuje nam miejsce źródełka i po zaopatrzeniu ruszamy zdobywać Farcaula.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

U podnóża szczytu zostawiamy plecaki i przy silnym wietrze zdobywamy szczyt Farcaula. Sesja zdjęciowa przy zdezelowanym krzyżu, mały odpoczynek i droga powrotna po plecaki i na przełęcz między Farcaul i Mihailecul (1920m) na romantyczny nocleg nad polodowcowym jeziorkiem Lacu Vinderel. Co odważniejsi zamierzali się nawet wykąpać. Niestety Lacu Vinderel okazuje się wielkim wodopojem dla wszelkiego rodzaju pasących się tu zwierząt, a dookoła jest jedna wielka kupa gówna. Dziewczyny nadaremnie szukały w miarę czystego miejsca na namioty, po około godzinie udało się znaleźć jakiś skrawek powierzchni ale nocleg daleki jest od komfortu. Mija ostatni dzień w górach, mocno pogryzieni przez owady kładziemy się spać.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Poranek jest niezwykle brutalny dla tych, których budzi tętent przebiegających obok namiotu koni zmierzających do wodopoju. Niech by jakiś wpadł na któryś namiot, skutki byłyby tragiczne. Pospiesznie zwijamy namioty, pierwszy raz udaje nam się zwinąć szybko obozowisko, i opuszczamy wielką kupę gówna żeby w bardziej sprzyjających okolicznościach przyrody spożyć śniadanie. Wędrujemy przez wielkie łąki przypominające amerykańskie stepy, chłopak jadący na koniu zatrzymuje się żeby porozmawiać, pasterze pilnujący stad owiec pozdrawiają nas z sąsiednich hal, jest sielsko i miło. Bez przeszkód docieramy do Repedea, Mirek w przypływie fantazji całuje asfalt jako przejaw cywilizacji.

Kliknij miniaturkę aby powiększyć zdjęcie

Tu grupa się dzieli - jedni idą do baru napić się dobrego piwa za udaną wyprawę, drudzy idą się przywitać z gospodarzami. Ci nas witają słowami: "jesteście, a my się już bali i chcieliśmy wzywać policję".                             

Okazało się, że ekipa z Podlasia źle przekazała gospodarzom informacje o naszym terminie powrotu, ci myśleli, że wrócimy wcześniej i bali się czy się nie zgubiliśmy lub nie stało się coś złego i chcieli zgłosić na policję nasze zaginięcie. Na szczęście nie zgłosili. Misza z żoną okazali się bardzo mili i gościnni, za drobną opłatą przygotowali nam smakowity obiad. Po ostatnich turystycznych posiłkach była to uczta godna króla. Część grupy jedzie jeszcze zwiedzać sąsiednie Poienile de sub Munte. Wieś to niezbyt bogata. Na dużym placu w centrum wsi pomnik poświęcony Armii Czerwonej, dalej w głąb wsi dwie świątynie obok siebie - zabytkowa, drewniana cerkiew greckokatolicka i murowana współczesna też greckokatolicka. Za nią kirkut z około 300 macewami, nieopodal dom spotkań społeczności żydowskiej, jest jeszcze cerkiew prawosławna. Mała miejscowość trzy religie. I jeszcze inny obrazek - na ścianie zaniedbanego drewnianego budynku wisi bankomat, do którego podjeżdża mężczyzna jedną z najnowszych wersji mercedesa. Dysproporcje są tu ogromne, najnowsze samochody mijają częste i powszechne tutaj zaprzęgi konne. My wracamy do pensjonatu Miszy i ostatni wieczór w Rumunii spędzamy w barze wspominając minione dni.

Rano żegnamy miłych gospodarzy i wracamy do Polski. Granicę przekraczamy równie szybko jak poprzednio, sprawdzenie dowodów i w drogę. Jeszcze jedna zabawna historia z drogi powrotnej. Było to na Węgrzech, nawigacja prowadzi nas przez drogę, która jest w remoncie i jest zamknięta dla ruchu. Próbujemy ją objechać ale nie jest łatwo, nawigacja znajduje wreszcie jakiś objazd i kieruje nas w szutrową drogę przez pola uprawne. Niepewni kierunku decydujemy się zawierzyć nawigacji. Po paru kilometrach droga wjeżdża do jakiegoś PGR-u, brama otwarta, nikogo w pobliżu, jedziemy między budynkami gospodarczymi nie wiedząc czy stąd wyjedziemy. Na końcu PGR-u zamknięta brama, na szczęście obok druga otwarta prowadzi na asfalt - i już bez przygód dojeżdżamy do domu.

Artur

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.