• HynekBanner.jpg

Sprzęt

I.

Moja córka Hania, urodziła się, gdy mieszkaliśmy akurat w bloku, obok krytej pływalni. Na basen chodziło się z domu w papciach i szlafroku. Chodziliśmy często, więc Hania pływała wkrótce jak ryba. -  Na dużym basenie skakała z brzegu do wody „na bombę”, a nawet „na plecy”, ale „ na główkę” nigdy. Miła, uśmiechnięta, trochę tajemnicza, zawsze potrafiła wykręcić się jakimś żartem od porządnego skoku „na główkę”, pomimo mojej uporczywej tresury.

W wieku lat czterech trafiła do przedszkola, w którym raz w tygodniu dzieci miały naukę pływania. No! To mój czempion im teraz pokaże – pomyślałem. Okazało się, że wyniki ma jednak mizerne. - Lepsze jedynie od tych, którzy w ogóle nie potrafili pływać.  

Delikatnie sondowałem przyczynę tej mizerii.

- Tato, bo wiesz – informowała – oni skaczą „na główkę” i od razu płyną! A ja „na bombę”, i zanim się odwrócę...

- Noo, Haniu, ale dlaczego ty... eee...

Nie czekała na koniec mojego „cukania” się i zaatakowała:

Tato! przecież mówiłam ci, żebyś kupił mi sprzęt do nurkowania!

Zgłupiałem. - Co ma piernik...

Byliśmy wtedy z Bogusią biedni jak myszy kościelne, więc gdyby nie sorty zakładowe, obiady stołówkowe, no i oczywiście Babcia...  Uskrobaliśmy jakoś na ten sprzęt do nurkowania. Były  to potwornie toporne, potężne google z twardej czarnej gumy i obrzydliwa, ciężka faja do oddychania pod wodą.  Surowiec pochodził chyba z fabryki opon dla walców drogowych.  Hania dostała ten wątpliwy prezent po wejściu na pływalnię. Była już w kostiumie kąpielowym. W jednej ręce trzymała google, a w drugiej faję. Jej wzrok bystro przebiegał od jednego przedmiotu do drugiego, jak gdyby oceniała jakąś przydatność. Nagle, energicznym ruchem odrzuciła faję, jak rzecz kompletnie zbędną, a te potworne google założyła... na czoło! Zdecydowanie weszła na wysoki słupek startowy basenu i dała nura do wody... „na główkę”! Wynurzyła się, wróciła i zrobiła to jeszcze raz! Przy kolejnym nawrocie zerwała google z głowy i palnęła nimi o beton, nie widząc nic i nikogo. Znów weszła na słupek i wykonała piękny skok „ na główkę”.

Byłem z niej dumny, ale, jak i ten carski urzędnik, wzrok miałem „lekko durnowaty”.

   - Okazało się, że mała bała się cały czas „rozłupania czaszki” o wodę, a  google właśnie miały ją od tego uchronić. Po dwóch skokach w googlach wyczuła, że nie taki diabeł straszny...

II.

W góry zacząłem chodzić dopiero w słusznym wieku Abrahama. Chodziłem w zasadzie tylko dla towarzystwa przyjaciół, gdyż paraliżujący mnie lęk wysokości odbierał całą przyjemność wędrówki przez szczyty.  Jakoś tak w marcu, 2001 roku, pojechaliśmy niewielką grupą na kilka dni do Popradzkiego Plesa. Wcześniej Gazda polecił zaopatrzyć się w „sprzęt”, a mianowicie w raki i czekan przede wszystkim. W nocnym pociągu do Zakopanego nasłuchałem się o czekających nas trudnościach i niebezpieczeństwach. Do mnie, nowicjusza, czasami zwracał się któryś z uczestników wyprawy udzielając dobrych rad. Dobre rady kończyły się najczęściej podobnie: „Ho, ho! Bo to nie jest tak...” Udzielono mi też instruktażu rakowo-czekanowego. - Na który bok padać, z jaką siłą i którym końcem wbić czekan podczas zjazdu, „żeby jaj nie urwało”, itp. Przerażony, zapamiętałem tylko jedno – że jak już padać, to koniecznie „zielonym do góry” - czyli głową w kierunku szczytu. Rozważałem też poważnie, czy dać się pochować na Słowacji, czy też kazać jednak przewieźć ciało do Polski.

Następnego dnia wstawałem z łóżka bladym świtem, by udać się na wyprawę na przełęcz Siarkańską. Czułem się jak ten karp w Wigilię. - Czy go kucharka ugotuje, czy usmaży... I tak śmierć!  Pogoda była jak drut! Wyszliśmy w ciężkim śniegu nad cmentarzyk, przeszliśmy jeszcze trochę, gdy zobaczyłem zbocze śniegowego „betonu” przez które należało przejść. Jędrusiowi i Zdzisiowi rozjaśniły się facjaty, że ciężki śnieg już się skończył. Pomknęli przez zbocze, bez raków, jak dwa zające, ledwie dotykając podłoża. Zbladłem. Na szczęście Gaździna zarządziła rozsądnie: - No, to Jurek, zakładamy raki! Nigdy jeszcze tego żelastwa na nogach nie miałem, więc zakładanie zgrabiałymi palcami raków szło mi niezbyt sprawnie.

Weszliśmy na „beton”. Zgodnie z instrukcją wbijałem raki mocno w podłoże. Czekan trzymałem z takim napięciem mięśni, jakbym rozłupać miał górę.  Przeszliśmy „beton”, ale raków z lenistwa nikt nie zdejmował.

A ja? - Przestałem bać się uślizgu czując pewne oparcie pod stopami, czekan też dodawał otuchy, pamiętałem, aby „zielonym do góry”...  Zacząłem się rozglądać: O, sosenka! O, sarenka! O, koliba! - Zaczynałem odkrywać góry.

I nagle myśl – i czegoś ty chłopie tak się bał?

Byłem w takiej euforii wyzwolenia ze strachu, że podczas tej wyprawy, raki zakładałem natychmiast po wyjściu ze schroniska. (no, no! bez dywagacji!). Nawet jak poszliśmy na dół, do Starego Smokovca na piwo, to defilowałem główną ulicą w rakach!

Lęk wysokości minął jak ręką odjął!  Teraz, nareszcie mogę rozkoszować się wędrówką, wysokością i przestrzenią.

 

 Niuniek Sunday Wołowiec

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.