• HynekBanner.jpg

Najdłuższa droga...

Nigdy wcześniej – niż w opisanej historii – nie chodziłem po górach. Las i grzyby –  bardzo chętnie, woda i ryby takoż, pływanie „pieskiem” w różnych wodach jak najbardziej. Ale góry?

- Wiedziałem jedynie z książek, że chodzą po nich jacyś „nienormalni”, którzy tym chodzeniem strasznie się katują, a robią to po to, „bo góry są”.

    Mój Przyjaciel, Andrzej , od pewnego czasu zaczął mi znikać na długie weekendy. Po ponownym objawieniu się, opowiadał, że był w górach i „strasznie dali sobie w dupę z k..............” (?). Opowiadał o obtartych stopach, zmęczeniu do kresu sił, trudnych powrotach już po zmierzchu... - I po co? - pytałem. - Bo góry są - brzmiała niezmienna odpowiedź.

    Poznałem w końcu tych „k...........” - Dorota i Jurek – przyjaciele, organizatorzy, opiekunowie, nauczyciele górskiej (i nie tylko) etykiety – prawdziwi gazdowie dbający o swój inwentarz – kierdel.

      Namówili w końcu mnie i moją żonę, Bogu Miłą, do majowego wyjazdu w góry.

Był rok 1996 – Demianovska Chata na Luckach. Jakoś tak się sprytnie uwinąłem, że Bogusia pojechała, a ja nie. - Sztyrmać się po górach?!

     Wróciła pełna entuzjazmu.

-         Bo kurtka mi całkiem przemokła, ale naprawdę było fajnie!

-         Bo Andrzej z Wackiem zjeżdżali po śniegu na czekanach!

-         Bo Julek położył się z plecakiem w potoku, żeby schłodzić nam szampana!

-         Bo...

      O, żesz ty, w mordę jeża! - Przecież oni się w tych górach chodzeniem po to męczą, żeby się dobrze bawić! Jadę!

1997r. - Ceski Raj, Krasna Vyhlidka, kraina Rumcajsa. Mam lat 49, a dopiero naprawdę pierwszy raz jestem w górach. Skałki. Patrzę z przerażeniem na moje towarzyszki i towarzyszy „wariatów” , którzy stojąc „na krawędziach” skałek, „nad przepaścią” (tak naprawdę 2-3m od), spokojnie gestykulują i rozmawiają. Trzymam się kurczowo metalowych poręczy, które jacyś rozsądni ludzie tu zainstalowali i czekam na kataklizm. - Przecież oni zaraz spadną! i ja też zginę! Już nigdy, nigdy, nigdy!

      Rzeczywiście, 1998 – Ardspach Teplice n/Metuji – odpuściłem i jeszcze Bogusię przekonałem. 

W 1999 mój drugi w życiu wyjazd w góry (l.51) – Wielka Fatra, Chata Kaska. Idziemy w góry. Mam już „sprzęt”, czyli jakieś tam buty i kurtkę. Jestem prawie alpinistą! 200 m od startu asfaltowa droga zaczyna się lekko pod górkę.  Ja sapię, a wszyscy „pędzą jak szaleni”.

- Andrzej! -wołam. - Poczekajcie na mnie trochę.

Ale Jędruś jest bezlitosny: Jak tu nie dajesz rady, to dalej nie masz szans! No i czekając na grupę szlifowałem asfalt do wieczora, testując swój „sprzęt”.

W tym samym roku 1999, w listopadzie, zostałem zaproszony przez  P.T. Gazdów w „prawdziwe góry”. Zamieszkaliśmy w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Pierwsza wyprawa: przez Grzesia na Wołowiec, potem przełęczą na Łopatę i przez pokrytą śniegiem kosówkę „na pysk”, na dół, już o zmierzchu (dzięki Halinko za rękawiczki!).

Była to moja najtrudniejsza psychicznie wyprawa.

Na Grzesia weszliśmy jak gdyby nigdy nic. Ja już byłem trochę podtrenowany na rowerku i gdy weszliśmy lasem na szczyt, byłem zaskoczony, że to już. Dalej było gorzej. - Łyso.  Widziałem łańcuch ludzi sunących w miękkim śniegu na Wołowiec. Ścieżka była wyraźna, stopnie solidnie wybite, turystów tłum... Ale... dlaczego nie ma jakiejś poręczy!

No, jakoś wylazłem.

Odpoczynek na szczycie spędziłem w kotlince, byleby tylko nie być „na ekspozycji”. Za „ekspozycję” uważałem wówczas każdą odkrytą przestrzeń poniżej czubka  mojej głowy.  Z podziwem patrzyłem  na  kozice, które stały krzywo na tej górce, ale jakoś nie spadały.  Od startu, do Wołowca słyszałem głosy zachęty moich przyjaciół:

Dasz radę! (Andrzej).

Spoko! (Jurek).

Ździchu! skoro ja tu weszłam!? (Dorota).

Promienny uśmiech bez słów (Tomek).

Stawiaj stopy dokładnie na stopniach (praktyczna Halinka).

Z troską w głosie: pomóc ci? (Bogusia).

Posiedzieliśmy na Wołowcu, czas ruszać dalej. Na Łopatę.  No i teraz będzie ta cała prawda. Ten „Facet, Co w Górach Łże Jak Pies”, mówi mi, Ździchu, teraz będzie to łatwe! Najgorsze już mamy za sobą. Ja go jeszcze od tej strony nie znałem! Himmelschlagtzentrafendonnerwetterhakenkreutz!!!!!!!!

Gdybym go lepiej znał, to po tych jego słowach zawróciłbym z Wołowca natychmiast i poprosił pierwszych lepszych turystów  o GOPR i jazdę na dół, w toboganie. Najlepiej z zamkniętymi oczami!  A on co? - Uśmiechnięty i wyluzowany, w  rozpiętej kurtce, z plecakiem wypełnionym butelkami piwa (dla nas), z dyndającym na brzuchu aparatem fotograficznym, z którego bez przerwy robił zdjęcia we wszystkich kierunkach (chociaż nie miał poręczy!), wprowadza mnie na wąską, oblodzoną przełęcz. Z lewej strony Polska, z prawej Słowacja, a na dół daleko. Robi te swoje zdjęcia i powtarza uspokajającym głosem: Spoooko. Dasz radę! Pozwolił też, bym trzymał go za ramię. Czasami mówił: no, rozejrzyj się jak tu ładnie!

Ale ja widziałem tylko jego czerwone getry, bo bałem się odwrócić głowę choćby o milimetr. Z tyłu trzymała mnie za „wszarz” Dorota, ale delikatnie, dodając tym gestem otuchy, że nade mną czuwa. 

No i?

No i Q przeszedłem!

Była to moja najdłuższa w życiu droga. Myślę, że był to również najdłuższy czas przejścia tą przełęczą. 

Czy dalej chodzę? - Tak, bo góry są.

 

Niuniek Sunday Wołowiec

We use cookies
Ta strona korzysta z plików cookies. Używamy plików cookies wyłącznie do analizowania ruchu na naszej stronie. Nie zamieszczamy reklam, nie wymagamy logowania, nie zbieramy żadnych innych danych osobowych. Korzystając z naszej strony internetowej, zgadzasz się, że możemy umieszczać tego rodzaju pliki cookie na Twoim urządzeniu.